Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/326

Ta strona została przepisana.

Aż smętny, zdławiony dyszkant rozległ się z poza uchylonych, bocznych drzwi.
— Joasiu proszę, już późna godzina...
Rączki panny Michałowskiej musnęły go jeszcze raz po twarzy i zjawa znikła.
Kiedy Michał Lenartowicz w dworku siostry Pelikana tak obfite we wrażenia przeżywał momenty, Emilja na zebraniu, w rozległem domostwie doktorostwa Zakrzewskich, była przedmiotem niezwykłych atencyj.
Nie chciała iść na to przyjęcie, upierała się, lecz kiedy pani Zakrzewska sama i to całą kolasą zajechała, sposobu nie było się wymówić a szczerości nie obrazić.
Zebranie u państwa Zakrzewskich było gwarne, raźne, ostrogami dzwoniące a nawet strojne, choć wolne od wszelkich form. Co starsi panowie w jasnych wystąpili frakach, w fontaziach pięknie na kołnierzach ułożonych, bo co zresztą to kurty mundurowe albo wprost strzeleckie, czamary granatowe lub czarne a i to rzemieniami opasane lub nakrzyżowane. Na tle ciemnych, spokojnych kolorów, tem jaskrawiej, tem barwniej odbijały się pęki całe rozwiewnych, szeleszczących niewieścich szat.
A wszystko co najprzedniejsze w Oszmianie tutaj się zgromadziło i nie tylko, co w Oszmianie, ale bodaj w całym powiecie. Sam pan marszałek Tyszkiewicz i pan podkomorzy oszmiański i co najwięksi statyści i conajzapalczywsi dziedzice i palestra w komplecie i urzędy i sutanny i habity zakonne i miejscowi posesjonaci.
Wszyscy społem a każdy w jakiemś własnem kółeczku, w najbliższej upodobaniu czy sercu gromadce. Tu deliberują, wojackich słuchają powiadań jakiegoś zamaszystego wiarusa, — tu granice Rzeczpospolitej