— Sto lat — sto lat niech nam żyje!
Naraz drzwi od antykamery rozwarły się z głuchym stukotem.
Jakaś mara ponura, zmiętoszona, ociekająca mokrym śniegiem zatoczyła się i zerwała szyk polonezowego węża.
Wszczął się rozgwar, pary się rozpadły, muzyka jęknęła raz jeszcze i umilkła.
— Naczelnik! — Gdzie Naczelnik?
Przeździecki dopadł mary. Krótkie było rozmawianie. Zgiełk pomieszanych głosów wybuchł na chwilę i zapadł w śmiertelną ciszę.
— Szef sztabu Jaźwiński! — Dwa szwadrony natychmiast na Ukropiszki, odprawić rekonesans!...
Jaźwiński wyciągnął się jak struna i wypadł do antykamery, zanim w tropy runęła gromadka młodzieńców.
Przez chwilę jeszcze słychać było oddalający się szybko brzęk ostróg.
Aż nareszcie ochłonięto nieco, uspokojono się.
Co się stało? — Nic właściwie się nie stało. — Alarm, zwykły alarm. — Podobno za Kownopolem nasze pikiety zdjęto. — Trzeba zbadać, sprawdzić. Go to znaczy „zdjęto“? — Toż samo, co usunięto, co rozpędzono, może zabrano do niewoli. Jakiś silniejszy podjazd z Wilna... Zresztą zwykła rzecz. Jaźwiński sam ruszył, wszystko się wyjaśni.
Pomimo tych tak dokładnych a prostych tłumaczeń, niemoc ogarnęła zebranie u państwa Zakrzewskich. I konceptu zabrakło, i wartkiego słowa, nawet roześmiane buzie panienek przestały tchnąć radością życia. Starszyzna jeno mocniej rozprawiała jeszcze, zamieniała szeptem urywane zdania, lecz z tych rozpraw
Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/330
Ta strona została przepisana.