— Jeszcze ciągną powstańcy...
— Bodaj że wyciągają, alarm już chodzi po mieście.
— Powiadasz waćpan?
— Jakto bywa, wynoszą się już niektórzy. Byle zwierzak a i to poczuje...
Ranek dnia czternastego kwietnia w ciszy i ukojeniu zeszedł Oszmianie.
Ludzie ochłonęli po nocnym popłochu. Po śnieżycy ani śladu nie zostało. Nawet słonko przesuwało się tuż za lekkiemi chmurkami. Wolontarscy trębacze zagrali, jako co dnia, raźną pobudkę, jako co dnia zawtórzyły im basy dzwonów kościelnych, jako co dnia tłum ludu gromadził się przed ołtarzem, na rynku, jako co dnia ksiądz Jasiński kazał, gromił a porywał serca, jako co dnia powstańskie oddziały musztrą się krzepiły.
Z początku przy kwaterze sztabu zbierały się gromadki, ten i ów docierał do wnętrza, lecz i tam panowała cisza.
Nie było wiadomości.
Wreszcie w sztabie zebrała się na powszednią deliberację Rada Wojenna.
Całkowity więc ład wrócił. Kominy buchnęły kłębami dymu. Gospodarcza rozpoczęła się krętanina, bo to i południe było za pasem a zadość zeszło na mitrędze.
Wtem, w głębi ulicy, wiodącej na trakt Wileński, ukazał się pochylony na koniu jeździec. Junak kawalerzysta. Młodzieniaszek, snadź swą fantazją niewczesną się popisujący, bo ledwie podwakroć dzieciaków nie stratował, ledwie na brykę nie wpadł, ledwie się na płot nie nadział.
Junak nie zważał, cwałem runął na rynek i przed kwaterą sztabu dopiero konia osadził z takim impetem, że aż skry z pod kopyt prysły, że koń aż się zatoczył.
Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/333
Ta strona została przepisana.