Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/334

Ta strona została przepisana.

Dwu służbowych rzuciło się do junaka.
— Moskale idą! — zachrypiał zdławiony głos.
Lecz zanim sztab ogarnął nowinę, już od Oszmiany zleciał, jak wicher, cały szwadron, wyprawionego podjazdu, z szefem Jaźwińskim, na czele.
— Moskale! — zawołano mocniej pod sztabem.
— Moskale! — powtórzył rynek.
— Do broni! — huknęły głosy.
— Idą! — już idą! — brzmiały echa, ogarniając najdalsze uliczki.
Wszczął się zamęt, popłoch a z nim gwałtowne, gorączkowe rozkazy.
Załomotały tarabany, zagrały trąbki, zawtórzyły dzwony.
Zaalarmowano równocześnie wszystkie postoje, wszystkie kwatery.
Mieszkańcy wylegli na ulice. Jakieś wozy rwały gwałtownie, jakieś pojazdy ruszały z kopyta po przez tłumy.
Okrzyki, nawoływania, szczęk, tupot kopyt końskich łączyły się z ponurym poszmerem odmawianych u ołtarza modlitw, z wybuchami lamentu.
A dopiero, kiedy pan Porfiry Ważyński zdołał swoich strzelców konnych sformować i ruszył ostrego kłusa trójkami na Trakt Wileński, jakoś i serca i ducha przybyło.
Tuż za Ważyńskim cała wyhynęła kawalerja powstańska a za nią dopiero zaczęła iść piechota pod Tyszkiewiczem i Vietinghoffem.
Takim przytem ci bojownicy świętej sprawy gorzeli zapałem, taka od nich szła dzielność a zawziętość taka, że najpłochliwsi, nawet tacy, którzy już widzieli całe