Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/336

Ta strona została przepisana.

Ledwie tu ochłonęła, gdy oddziałek kawalerji stanął przed podjazdem.
Panowie Stęgwiłło i Godaczewski z plutonem strzelców imbrodzkich i luzakami meldowali się Emilji.
Wiadomości były niejasne. Podjazd wrócił, zwiastując zbliżanie się kolumny rosyjskiej. Naczelnik ruszył już naprzeciw, aby jej godne sprawić powitanie. Buchowicz wyciągnął, połączywszy się z piechotą. Nie mógł inaczej. Dali mu rozkaz. Przykładu złego dać nie mógł. Jeden pluton strzelców udało się z trudem oddzielić i oto jest. Reszta konnych poszła z Tyszkiewiczem. Akademicy poszli również z Tyszkiewiczem. Razem tutaj będzie trzydzieści pięć koni. Na pierwszej zbiórce formacja się wyklaruje.
W tem nadbiegł Półnos, był zziajany, pot kroplisty spływał mu z czoła a twarz miał siną, nawet czerwony, guzowaty nochal mu pobielał.
— Co w sztabie? Są rozkazy?
Półnos tchnął raz i drugi.
— Idzie psiapara, idzie, znów idzie!...
— Kto? Co? powiadaj pan...
— Werculin!
— Jaki Werculin?
Szlachcic telszewski łysnął złem spojrzeniem w stronę hrabianki, ale się zreflektował i głowę pochylił.
— Ten sam, ten sam, — który by już wisiał w Jeziorosach, gdyby nie zbyteczna łaskawość... Tysiąc cały moskali prowadzi..
— Jakie są rozkazy?
— Wszyscy na drogę do Wilna!... Niechże tylko po raz drugi w łapy mi nie wpadnie...
Docłapał się nareszcie kulejący ciągle Desztrung.