baczyć na czas... Ile koni? — Trzydzieści pięć. Pośpieszaj ciel
Emilja ze swym plutonem mszyła naprzełaj ulicami do koszar inwalidzkich, kędy jeszcze magazynów nie tknięto. Zastano tam istotnie kilka wozów już wyładowanych i kilkanaście bryk i wasągów. Zabrano się żywo do pracy. Pan Godaczewski, Stęgwiłło, Półnos nawet Desztrung szli o lepsze ze strzelcami imbrodzkimi. Zadanie było ciężkie. Magazyn był zawalony całemi stosami rozmaitego żelastwa wojskowego, belami jakichś materjałów, skrzynkami, wypełnionemi ciężarami. Czasu na przebieranie, na sortowanie nie było. Brano nagwałt co najbliższe, zwłaszcza, że dostęp do dalszych zapasów był zabarykadowany towarami, które już rozpoczęto układać na wozach.
Uporano się wreszcie ze sprzężajem pierwszych kilku wozów, łatając postronki a z rupiecia wszelakiego sztukując przygodne szleje. Zdołano nawet te wozy pchnąć na drogę ku Żupranom.
Kiedy jednak dźwigano zapasy do następnej partji wozów, rozległ się huk strzału armatniego.
Owsiejowcy się stropili, bo tuż za pierwszym strzałem rozległ się drugi i trzeci.
Hrabianka skinęła. Stęgwiłło z Godaczewskim i Desztrungiem wpadli między strzelców. Praca zawrzała teraz z podwójną energją.
Emilja wyprawiła na wedetę Półnosa, aby patrzył, czyli od Traktu Wileńskiego nie zacznie się odwrót arjergardy a sama wspięła się po belach, po żelastwie, po skrzynkach, w głąb magazynu, rozpatrując zapasy, jakby czegoś szukając.
Armaty rozhulały się już na dobre. Raz za razem
Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/345
Ta strona została przepisana.