Nie czekano długo, bo oto brudnobura ciżba ochłonęła, sformowała się, i rozpuszczając kudłate konie, rzuciła się w szalonej szarży na obrońców konwoju.
Stelnicki sypnął raz i drugi mocnym ogniem, rozpęd kozactwa był przecież tak zapamiętały, iż stratował własnych padłych a szedł razem z końmi bez jeźdźców.
Zdawało się, że już nic tego pędu nie strzyma, bo już mijają skrzyżowanie, — gdy naraz trzasnęły dwururki łotewskie i wżarły się od boku. Stelnicki poprawił a przygrzał od przodu. Szarża skłębiła się. Kozacy cofnęli się. Zgaszono resztki i zaczęto uchodzić szybciej.
Wozy dosięgnęły przedmieścia, dobyły się na drogę i znikły w pagórkowatym zagajniku. Były ocalone. Pościg ustał.
Emilja z trudem dosiadła swego angleza. Ręce jej drżały, ziąb wskroś przechodził, krople zimnego potu rysowały na jej zapadłem, osmalonem obliczu białe bruzdy.
Stelnicki wlókł się tuż przy hrabiance. Dyszał ciężko, ręka mu krwawiła.
Birula przysunął się do Stelnickiego.
— Kapitanie, możeby wytchnienia dać... Patrz, ledwie się na nogach mogą utrzymać... Czterdzieści godzin rozgonu... rannych gromada...
— Ani myśli, — zachrypiał Stelnicki, — najkrótszego zatrzymania wystarczy, aby legli i tak zostali. Ładunków brak, byle patrol nas wytnie.
— Mamy amunicję na wozach!
— Proch tylko bez ołowiu, — ozwała się z trudem hrabianka. — W lasy musimy, w ostępy, jak najbliżej tamtych...
Kapitan rozwarł szeroko swe krwią nabiegłe oczy.
Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/348
Ta strona została przepisana.