Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/351

Ta strona została przepisana.

niki. W ślepie tumani „błahoczynstwem“, za plecami proch miele.
Werculina coraz gwałtowniejsza złość szarpała a niepokój dręczył. Noc zmarnował, dzień cały zbałamucił i znów noc. I w Ukropiszkach znów te skurczone a chytre mordy. W pałąk się gną, żegnają po swojemu a łżą kanalje. Nikogo nie widzieli, nic nie słyszeli. Jedna dusza uczciwa się znalazła, powiedziała, lecz kto ją wie, więc dla pewności, zadyndała na sośnie. Niechże sobie w niebie sprawiedliwego od zdrajcy oddzielają, bo tu niema czasu. Uśmierzenie ma być, musi być uśmierzenie i będzie. Niech tylko bandy dadzą się wymacać, niech tylko, lepiej pokarze niż nad Terekiem.
W Ukropiszkach pułkownik ledwie wytchnąć mógł a pokrzepić się, gdy na rozświcie sztab-major Sokołów, którego był wyprawił ku Oszmianie, powrócił z raportem, iż kolumna stoi pod miastem i czeka na rozkazy. Z samej Oszmiany dostano języka. Powstańcy uciekli na Żuprany, aby garść wozy ładuje. Zresztą spokój.
Pułkownikowi raport się czegoś nie spodobał, lecz raport był, świadek był i to giefrajter Wielkołuckiego pułku, przez buntowników w Oszmianie rozbrojony i wolno puszczony.
Zwlókł się Werculin z tarantasu, konia dosiadł i między kabardyńców się zasunął, aby wjazd do Oszmiany odprawić a tam całą rewolucję wziąć na spytki.
Aliści, zaledwie kolumna się poruszyła, uszła ostatnie pół wiorsty, już pierwsze domostwa sypnęły grankulkami.
— Sokołow, różo sztabowa, słyszysz? Raport mi przywiozłeś!
— Niezawodnie tylko podjazd.