Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/354

Ta strona została przepisana.

mień buchnął i objął w całopalnym uścisku i trupy i powstańskiego Zbawiciela na potrzaskanym krzyżu.
— Urra, mołodcy, za cara naszego.!
— Urra! — Urra!!...
— Bij powstańców! Na sztyki bierz!...
Piechota jakby ociągała się, jakby nie rozumiała jeszcze. Szeregi jej zmieszały się, stłoczyły. Naraz z tego stłoczenia wypadło kilku, oderwało się i skręciło do najbliższego dworku. Drzwi się otwarły i tuż wypadł z nich rozpaczliwy krzyk, za nim runął na bruk krwawy ludzki szmat.
Jeszcze chwila, i bandy grenadjerów rzuciły się w ulice z pochylonemi bagnetami.
Werculin zawrócił teraz do kabardyńców i esaułów skrzyknął.
Już nie rozkazywał, warknął zaledwie.
Kabardyńcy zsunęli się z koni. Piki ustawili w kozły, przytroczyli burki do siodeł, zacisnęli rzemienie, przewieszonych przez pierś i ramię, samopałów, pozostawiając co szóstego przy koniach.
Nastąpiła jakaś ostra, sycząca komenda.
Kindżały łysnęły w zębach, krótkie pałasze zawisły na okręconych dokoła kiści postronkach.
Ruszyli, szli wolno, cicho, bezładną, skradającą się kupą, aż rozpadli się, zanurzyli się w dymy szerzących się pożarów.
Sto dworków naraz zaskowyczało, sto kamieniczek zabrzmiało strasznym lamentem, sto krwawych zaczęło się rozpraw, sto pierwszych kobiet poszło na przedśmiertne pohańbienie, stu pierwszych wyrostków bluzgało ostatkiem krwi, stu niemowlętom roztrzaskano czerepy, stu naraz oszalało nieszczęśników.
I w stu miejscach szalał rabunek, hulało zniszcze-