skwierczących w bogatym, kościelnym kandelabrze świec woskowych. Z otwartych do sieni drzwi szła woń spalenizny. Czasami wartownik ozwał się głośniej, czasami trzasnął w dali karabin, czasami przeciągły rozległ się stęk.
Werculin tchnął mocniej.
Przyszedł i zwyciężył. Był taki jeden, co tak zrobił i on tak zrobił. Otroszczenko intrygował u Ghrapowickiego a on pokazał, wszystkim pokazał. Bitew bez liku stoczył i stoczy jeszcze aż całe gniazdo rewolucji zniszczy, bo czego się dziś nie skończy to się jutro zacznie. Po kaukazku trzeba, po kabardyńsku. Litwini, łotysze, białorusini — same polskie buntowszczyki. A nadymali się, grafy, pany, rejenty, baroniki, marszałki — poczują jeszcze. Chrapowicki mówi, iż wojna idzie, a to nie wojna a bunt, — a na bunt trzeba stryczka i nożyczka... Długo mu szło, twardo szło. Dziesięć lat w sołdatach, palki brał a teraz sam daje i co chce daje. Nie było sławy, jest i sława i miłościwość carska jest. Gdyby tak jeszcze choć ze cztery sotnie kabardyńców i pod Jeziorosy. Tam byłoby co i kurzyć i wykurzyć... No i będzie, jak Bóg da, i to będzie...
Pułkownik zadumał się i namarszczył. Przykre może odświeżał wspomnienia, bo mu pod rudą czupryną ważkie sfałdowało się czoło a żyły na skroniach w zygzaki nabrzmiały.
Mocniejszy wiew spalenizny musnął go po twarzy.
Werculin obrócił się machinalnie, spojrzał ku oknu i osłupiał.
W otwartym lufciku sterczała ku niemu lufa krucicy a z poza lufy świdrowało go wskroś straszne spojrzenie.
Pułkownikowi oddech zamarł.
Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/362
Ta strona została przepisana.