Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/363

Ta strona została przepisana.

Znał to spojrzenie, pamiętał, rozeznawał rysy.
Chciał poruszyć wargami, nie mógł. Drżał, jak liść.
— Hyclu!... — rozległ się przejmujący szept.
Werculin szarpnął się całem ciałem.
Padł strzał, lecz pułkownika tylko osmalił.
Zakotłowało się pod ratuszem. Wybiegł do wartowników.
— Łapaj, żywcem bierz...
Żołnierze rzucili się za uchodzącym cieniem. Pod oknem kwatery Werculina tarzał się sołdat z rozpłatanym łbem.
Pułkownik dygotał jeszcze, do siebie nie mógł przyjść. Cudem kuli uniknął.
Półnos, ten najgorszy, ten zbój powstański, tutaj go zeszedł, pośród własnych jego żołnierzy!
Werculin o konia zakrzyknął, dosiadł, między eskortę kozacką wjechał i ruszył cwałem, poprzez pożarami i mordem bramowane ulice.
Świt nadszedł ołowiany, mglisty, wilgotny.
Oszmianę spowijała cisza cmentarna.
Dogasały zgliszcza.
Ulice zawalone potrzaskanym sprzętem, czarne, bezkształtne otwory zrabowanych domów, rdzawe kałuże i strzępy ludzkie i zapach spalenizny i trupi przejmujący zaduch.
Czasami jakiś stęk jeszcze, wybuch dzikiego, obłąkanego śmiechu, jakiś chrobot, skradający się pod ziemią, jakiś duch, włóczący po pogorzeliskach swe wspomnienia.
Nigdzie ani człowieka, ani psa nawet.
I nigdzie już ani skargi, ani modlitwy, ani łzy.
Warknęły bębny. Zapiszczały fajfry.
Miarowy chrzęst. Za nim zgiełk komend.