Około wezgłowia powstał zgiełk pomieszanych głosów, a po nim ciche łkanie i monotonny poszmer odmawianych modlitw.
Całe to widzenie wydało się Emilji tak uchwytnem, tak żywem, że gdy, po kilkunastu godzinach mocnego snu, otwarła oczy, zwróciła je nadewszystko w róg izby, — lecz tam widniało jeno puste posłanie. A natomiast jakby ten sam młodzieniaszek stał przed hrabianką i zachęcał żywo:
— Czas, panie kawalerze. Do Bejsagoły z dobre pół godziny, a nasi ruszyli już... Jeno patrzeć nieprzyjaciela.
Emilja bez słowa jęła zbierać się do drogi.
Gospodarze chaty zastawili posiłek. Młodzieniaszek tłumaczył hrabiance, jak imć Kamieński z oddziału upickiego ją tu przywiódł, jak sam ruszył do Bejsagoły i jak właśnie był człeka przysłał z wezwaniem do pośpiechu.
Emilja ledwie zważała na opowiadania młodzieniaszka. Dopiero kiedy, po podziękowaniu za gościnę i zniewoleniu wieśniaka do przyjęcia datku, wydostała się z dusznej izby na drogę, a odetchnęła tchnieniem majowego poranku, nieco baczniej spojrzała na czerstwą twarzyczkę swego przygodnego kompana.
Lecz i kompanowi snadź teraz fantazji przybyło, bo, tuż za progiem, pociągnął swym napęczniałym a zaróżowionym noskiem i zaczął bez wstępów:
— Waszmość daruje, lecz muszę mu się sprezentować, bo co tu ukrywać... jestem babą i koniec!
— Babą?!...
— A no tak! Wstyd się przyznać, ale kiedy ten... może się zdarzyć okazja... i potem jeszcze gorzej!... Jestem Marja Roszanowiczówna!... Z Kroż!
Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/378
Ta strona została przepisana.