Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/38

Ta strona została przepisana.

Płowe, szklane oczy Werculina drgnęły.
— To jej szczęście, nie moje. Nauczyłbym ją innego obyczaju, ażeby na mnie trafiła. I trafi, per bacco, trafi powoli.
Grużewskiego kolnęło coś, chciał odpowiedzieć przymówką, lecz w tejże chwili kamień przeleciał nad uchem majora.
Werculin drgnął i obejrzał się niespokojnie.
— Co to? Kto? Uważałeś pan!
— Nie. Sługa majora.
— Odprowadzę pana do promu. Ej, Sidor!
— Niech się pan nie trudzi.
— Pozwól pan, mam jeszcze....
Grużewski nie słuchał, dopadł gniadosza, uchylił kaszkietu i nie bacząc na udzielone mu przez wyrostka wskazówki, zawrócił tam, kędy stłoczone wozy nieco wolnego zostawiły przejazdu. A dalej, skręcił na oślep w pierwszą z brzega szerszą ulicę, byle czemprędzej ujść natrętnemu kompanowi.
Dopiero, kiedy, po ujechaniu kilkunastu stajań, gniadosz łeb dźwignął i zarżał z zadowoleniem na widok rozległych łąk, Grużewski zastanowił się nieco. Lecz los mu sprzyjał widocznie, — bo w dali, pod pasmem wzgórza, dostrzegł srebrzącą się wstęgę rzeki.
Młody dziedzic Kielm nie mitrężył więcej. Puścił cugle, przesadził rów przydrożny i wyjechał na łąki. Gniadosz wyrzucił łbem, szyję wyciągnął i ruszył z kopyta.
Grużewski aż się rozśmiał do samego siebie.
— Bodajże go, tego Półnosa! Miał stary rację!
W pobliżu wił się skośnie trakt iłłukszciański, wypełniony po brzegi łańcuchami, wlokących się noga za nogą, wozów.