Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/388

Ta strona została przepisana.

i lutnię stroił. Dowmont dowiedział się o tych schadzkach i zemstę okrutną ułożył. Ościka zaprosił niby na łowy i tam, w uroczysku, okaleczył go srodze, rozpowiadając, iż go niedźwiedź rozszarpał... Halszkę zaś zamierzał zamurować w baszcie, lecz ta, dowiedziawszy się o śmierci umiłowanego, rzuciła się z baszty do jeziora i utonęła... Odtąd, w ciche, księżycowe noce lud siesicki ogląda śnieżną postać Halszki, sunącą po nad tonią, słyszy tętent pędzącego konia i widzi, jak Ościk, w zbroi srebrzystej, dąży do łódki, jak Halszka w jego pada objęcia i jak potem oboje giną w przeźroczach...
— Biedna Halszka! — westchnęła Marysia, wodząc rozmarzonem spojrzeniem po lustrzanej toni, jakby upatrując Ościkówny.
Naraz, w oddali rozległ się łopot galopującego konia.
— Jedzie rycerz! — wykrzyknęła swywolnie Raszanowiczówna.
— Może goniec od Załuskiego. Dałby Bóg! Czas na mitrędze schodzi.
— A jeżeli to Ościk...
— Widzisz przecież, że niema Halszki...
— Prawda, lecz jest postać w bieli. Wszak suknia panny hrabianki...
— Co ci w głowie! Prosiłam cię, abyś mi mówiła po imieniu. Lecz istotnie, któryś z wolontarzy nadjeżdża! Gdyby jeno z dobrą nowiną. Ruszylibyśmy do dnia. Bezczynność mnie dręczy. Między swoimi? Prawda, ale trudno, ci wyłuszczyć... Widzisz Marysiu, kto tak, jak ja, wyrzekł się wszystkiego, kto dobrowolnie zagrodził sobie drogę odwrotu, ten musi iść naprzód, do kresu...
— Grużewski! — wykrzyknęła Marysia, która pilnie przyglądała się nadjeżdżającemu wolontarzowi.