Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/397

Ta strona została przepisana.

nóg padał, lederwerki, ładownice wybawców swoich całował, a wojsko szło chmurne, smutne.
Emilja chciała biec do generała, do pułkownika, do Giełguda, między oficerów, między żołnierzów, aby wzywać, błagać i stygnące krzepić serca, — lecz Emilja była jeno kapitanem dwudziestego piątego pułku... Pułk zaś ten połatano właśnie i kazano mu eskortować furgony.
Odtąd, dalej, już jeno ciągle taż sama klątwa planów niedokonanych, taż sama niemoc, taż sama niechęć wzajemna generałów skradała się krok w krok, za Wojskiem Polskiem. Odtąd, już ciągle marsze i kontrmarsze, sztabowe narady, spory, ścierające się racje, — racje, zawisłe od róży w nodze Giełguda, od ambicji Dembińskiego, od generalskich buljonów, które spadły na pułkowników Szymanowskiego i Rolanda.
Był jeszcze atak na Szawle, atak samobójczy, poczęty znów z tej obłąkanej intencji, żeby nie Chłapowskiego była prawda. I tu, jak przedtem, jak co dnia, złożono dokumenty odwagi, męstwa, brawury żołnierzów, oficerów, bataljonów i ciągle tej samej bezsilności armji...
Trwało tak, aż do pamiętnej godziny w Gożdżach, nad pruską granicą.
Emilja szła komie w konwoju furgonów, stawiła czoło pod Szawlanami, podczas napadu kozactwa, i wlokła się znów naprzód, nie pytając, dokąd zmierza armja, nie dziwiąc się wcale, że konwój mija kolejno Kurszany, Łukniki, Żórany, Retów... Szła a bała się odezwać, bała dla okropnych przeczuć usłyszeć potwierdzenie, bała spojrzeć w oczy wolontarzom-litwinom, bała dociekać pomieszania na twarzach sztabowców, bała szeptów...