Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/403

Ta strona została skorygowana.

Goście zazwyczaj ulegali i pan Abłamowicz wysuwał się na korytarz do bocznej komnaty, kędy, u wezgłowia chorej nauczycielki, czuwała pani Abłamowiczowa z pułkownikiem. Tu pan Ignacy pochylał się ku chorej i tłumaczył:
— Nowiny też same... to jest nasi trzymają się... i tak jest, jest pewność, że do układów przyjdzie.
— Więc niema wiadomości o żadnej bitwie?
— Nie, niema. Za tydzień dopiero spodziewamy się poczty, nie prędzej.
— Boże, Boże... gdyby sił starczyło, bylebym do Warszawy mogła, byle do Warszawy... A od Raszanowiczówny?...
— Jest w Rumbowiczach. Wyrywa się tutaj, lecz mu simy przeczekać załogę.
— A od Grużewskiego?
— Czynią ze Staniewiczem...
Niekiedy do tych, powtarzanych co chwila pytań i odpowiedzi, dorzucał coś pan pułkownik, niekiedy pani Abłamowiczowa usiłowała wysnuć raźniejszą rozmowę, lecz chora zapadała wnet w odrętwienie.
Zresztą nie skarżyła się, nie utyskiwała. Medyka witała uśmiechem porozumienia, czem staruszka niepomału alterowała, dla dzieci gospodarstwa miała zawsze serdeczną powolność, a dobroć i cierpliwość ciągle i zawsze.
Pan Ignacy, a z nim wszyscy domownicy, frasowali się chorobą nauczycielki i z księciem Tadeuszem Ogińskim, sąsiadem, odprawiali tajemnicze narady. Książę Ogiński, po tych naradach, pisał listy na wsze strony, gotował się do podróży z całym dworem za granicę i już zażądał paszportu dla jakiejś dalekiej krewniaczki.
Trwało tak, aż pewnego wieczoru, kiedy któryś