Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/57

Ta strona została przepisana.

Długie, wyschłe palce pani podkomorzyny zacisnęły się energicznie.
— Wolejby taki Dallwig, jeżeli serce jej ku niemu się skłania, niż najwspanialszy marjaż bez rzetelnego sentymentu.
— Wszystko dobrze, proszę miłościwej pani — ozwał się ode drzwi głos starego marszałka.
Podkomorzyna drgnęła zlekka.
— Panny hrabianki jeno patrzeć. Nic, dzięki Bogu, złego się nie stało.
— Jakto nic złego?
— To jest — masztalerz odnalazł pannę hrabiankę nad Dźwiną, tuż za Magdą, w chacie polowego. Właśnie przypadek się stał jakiemuś młodemu panu, co, uprzykrzywszy sobie czekanie na prom od Iłłukszty, wpław chciał rzekę przebyć, i ten, mało się nie utopił, więc właśnie...
Marszałek zachłysnął się w tem miejscu. Pani podkomorzyna, poruszona nowiną, nie zwróciła na to uwagi.
— A cóż za zawadjactwo! Życie na szwank narażać! No, no, wpław przez Dźwinę! Więc go dobyli?
— Akuratnie, już się rozczmychał.
— Więc panna hrabianka...
— Pannie hrabiance nic złego!
— Mój Szamotulski, naucz się odpowiadać dorzecznie!
— Właśnie, proszę wielmożnej pani, panna hrabianka jechała i widziała. Dobrze mówię... widziała i zarządziła, to jest... na polowego zawołała... Ludzie się zbiegli na ratunek, i ten — wszystko dobrze. Kałamaszka węgierska już odeszła do Magdy, państwo duchem przybędą.