nieubłagane widmo Rzeczpospolitej szczerzy ku niemu swą trupią czaszkę. Znów napomknienia, znów ta uparta, zawzięta mara grodzi mu drogę do wynurzenia się, do wypowiedzenia, do wyznania! Ma-ż on odpowiadać za to, że Dallwigowie woleli na baronji swej trwać i znosić z poddaństwem zrządzenia losu, niż beznadziejnej bronić sprawy?! I czyjej sprawy?! Wszak nie swojej, nie kurlandzkiej. Czyż w rezultacie słońca mniej, czy mniej chleba, lub niedość pola do zaszczytów i odznaczeń? Po co dręczyć się tem, co nie wróci! Wilhelm Dallwig, dziad, za polaka się miał. Tak mu wypadało. Inne były czasy i teraz inne. Zresztą, inaczej go nauczono, inaczej wychowano. Ale i dlatego bodaj dziwić się nie można hrabinie Zybergowej... I Dallwig szanuje te jej starożytne wyobrażenia i ustępuje z placu, nie dobywszy oręża, i pragnie dobra i dla niej, i dla jej szlachetnych złud.
Siwe oczy podkomorzyny baczniej ku kapitanowi spojrzały. Dallwig natężył uwagę.
— Z Orenburga! — podjął z trudem — była wiadomość z Orenburga! Ach, tak!
Podkomorzyna mówiła coś jeszcze. Dallwig głowę skłonił. Nie rozumiał słów, a czuł ich ciężar. Nie potrzebował silić się na ich zrozumienie. Sto razy tę nieznośną historję słyszał. Michał Plater, syn Tadeusza z Kościuszkówny, wyrostek zaledwie, uczeń gimnazjum wileńskiego, napisał na tablicy szkolnej wiwat na cześć polskiej konstytucji. Nowosilcow zawziął się na malca, a może z panem Tadeuszem porachunek miał, i zesłał go do rot orenburskich. Po drakońsku się obszedł z chłopcem, — nie po ojcowsku. Wogóle te zatargi z dzieciarnią akademicką, czy po prostu szkolną, nie mają sensu. Dallwig głęboko o tem był zawsze przeko-
Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/62
Ta strona została przepisana.