Szkła podkomorzyny zwracały się natrętnie ku Grużewskiemu, kapitan pobłażliwie zerkał na sąsiada, Emilja nawet, poprzez firanki rzęs, poglądała nań przelotnie.
Juljusz wzamian milczał i zdawał się ani spostrzegać, że o nim mówiono, że doń się pośrednio zwracano. A w istocie czuł, pojmował i śmieszność, i żakostwo swego zachowania — i nie mógł przytomności zebrać, nie mógł zebrać rozprzężonych myśli. Słyszał dźwięki wyrazów, napawał się cichym melodyjnym głosem hrabianki, nosowe, przewlekłe cedzenie Dallwiga burzyło go, żartobliwy ton podkomorzyny upokarzał.
— Powinien odpowiedzieć, powinien coś rzec, wtrącić bodaj słowo. Jedno słowo — a musi!
I Grużewski skupił się w sobie, lecz tyle dokazał, że zagarnął z impetem łyżką po podanym mu przez sługę półmisku, wtóry raz kopiasty talerz sobie naładował i z desperacją jął zajadać, szukając daremnie, owego słowa zbawczego.
Naraz brzęk trzymanego widelca przeraził Grużewskiego, więc ustał raptownie. Cisza zapanowała przy stole. Szkła podkomorzyny łysnęły niecierpliwie.
— Acan nie mówi po francusku?
— Juljusz odetchnął. Nareszcie zdołał pierwsze zdanie pochwycić.
— Nie, nie mówię.
— A! Myślałam, że mówi.
Grużewskiego kolnęło coś.
— Kapitan powiada — objaśniła podkomorzyna, — że nawet, na rewjach, kawalerji wpław przez Dźwinę, pod Iłłukszta, nie puszczają, bo od Dyneburga prąd dwakroć bystrzejszy i stąd nadziwić się nie może waćpanowemu junactwu.
Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/68
Ta strona została przepisana.