Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/70

Ta strona została przepisana.

Kąciki ust Emilji drgnęły przelotnym uśmiechem. Podkomorzyna złożyła z trzaskiem szkła i zagadała po francusku do Dallwiga. Kapitan odpowiedział, i rozmowa znów żwawo potoczyła się przy stole.
Grużewski rad był z początku, że go pozostawiono w spokoju. Miał czas ochłonąć, nabrać pewności, a, co najważniejsze, zdać sobie sprawę z położenia, w którem się znajdował. Ale, im dzielniej, im przytomniej ogarniał następstwa niezwykłej przygody, tem większa zdejmowała go alteracja na fatalność, na niegodziwość losu.
Śmiesznością przecież się okrył i to raz na zawsze! Pannę chciał ratować z topieli, pannę, której ani śniło się tonąć, a która w rezultacie swego własnego zbawcę musiała z wody dobywać! Pięknie się spisał, niema co! Rzecz się rozniesie i przylgnie na wieki! Wolej było do dna pójść! Miast ona w jego objęciu dziękczynnem wejrzeniem go powitać, on sam wody się nachłeptał. I ładnie się sprezentował! Zanim dwa wyrazy wybełkotał, trzy razy mdłościami się zachłysnął. Obrzydliwość jedna! Litość ją zdjęła, no, tak, tak, litość! Z litości niezawodnie, niby uprosiła go, aby nie mówił o tem, że Dźwinę wpław przebyła. Nie chciała go konfundować, ale zato, co ona sobie musi myśleć!
Wąska rączka hrabianki podsunęła Grużewskiemu pieprzniczkę. Juljusz ujął machinalnie za pieprzniczkę i bez mała całą jej zawartość na talerz swój wysypał.
Szkła podkomorzyny otwarły się. Grużewski nie zważał.
— Strach, strach sobie wyobrazić! Bo żeby choć teraz przynajmniej, żeby choć teraz! Ale gdzie! W tej odzieży zmiętoszonej na przybłędę wygląda. Dziw, że go w kredensie do jadła z pachołkami nie posadzili!