Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/72

Ta strona została przepisana.

komnacie hrabianka przystanęła nagle, Dallwig poszedł za jej przykładem. Juljuszowi nogi się splątały.
— Proszę acana, proszę! — ozwał się już z sąsiedniej komnaty głos podkomorzyny.
Grużewskiemu niestosownem się zdało, aby miał przed hrabiankę się wysunąć, więc się zawahał. Lecz ta zaszeleściła powłóczystą suknią i, zwróciwszy się ku klawikordowi, drogę ku następnym drzwiom odsłoniła. Juljusz ruszył ociężale z miejsca, lecz, nim progu dosięgnął, oczy jego spotkały się ze spojrzeniem oczu hrabianki i opadły ku ziemi smutne, zawiedzione, upokorzone.
— Siadaj acan, tu, obok mnie, na taborecie.
Grużewski spełnił machinalnie rozkaz. Podkomorzyna poprawiła się w fotelu i, po krótkiem zastanowieniu, zaczęła wypytywać go o rodzinę, o Kielmy, o przyczynę, dla której do Akademji Wileńskiej nie wstąpił i o dziesiątki innych spraw. Grużewski odpowiadał krótko, odruchowo, nie siląc się na zdobienie słów lub szukanie gładkich wyjaśnień. Podkomorzyna atoli i temi się zadawalała i jakby nie spostrzegała roztargnienia młodzieńca, jakby nie zauważyła, iż wzrok jego ściga głąb sąsiedniej komnaty, która, poprzez otwarte na ścieżaj drzwi, ukazywała Dallwiga i Emilję, pochylonych zlekką ku sobie.
— A z których Sackenów wywodzi się matka waćpana? — badała dalej podkomorzyna.
Grużewski, snać zmęczony inkwizycją, potarł czoło z zakłopotaniem.
— Z których?
— No tak, bo choć wszyscy z jednego pochodzą gniazda, lecz różnym służą bogom. Sackenowie, jak Manteufle, jak wiele innych rodów kurlandzkich i in-