flanckich, rozszczepili się sami w sobie, złamali. Tu owdzie co zdrowsza, co poczciwsza gałązka trzyma się szczerze dawnego pnia, który ją przez wieki żywił, chronił a tulił, ale zresztą rody te manowcami idą, na knechtów schodzą, na najmitów, gotowych zawsze do ukąszenia ręki swego dobrodzieja, gdy ręka ta słabnie...
— Chociaż, — dodała po przestanku podkomorzyna, zwracając swe szkła w stronę Dallwiga, — wielu trzeba usprawiedliwić... bo nie oni bywają winni, że zgaszono w nich niejedno, że niejedno stłumiono, niejedno utajono... nie oni...
Juljusz pochwycił ruch szkieł podkomorzyny. Złość go dojęła.
— Oni, czy nie oni, a od takich, jak od powietrza stronić! Poznaliby wówczas!
— Zapalczywie rzecz bierzesz...
Grużewski targnął się i wyrzucił jednym tchem:
— Tak, moja matka Sackenówna, a gdyby taki jeden do Kielm, toby psami go wyszczuto!
— Mityguj się acan! — napomniała surowo podkomorzyna. — Bez zastanowienia nie powiadaj!
Juljusz głowę pochylił, lecz nie dlatego, żeby do skruchy się poczuwał, lecz, że, w głębi sąsiedniej komnaty, postać Emilji zniknęła raptem.
Podkomorzyna wykładała tymczasem Grużewskiemu, jako nie godzi się nigdy zbłąkanych odtrącać, jako właśnie przygarnąć ich należy, jednać a budzić i naprowadzać na rzetelną drogę.
Grużewski milczał. Co mu tam było do argumentów podkomorzyny!
Ciche dźwięki klawikordu ozwały się w sąsiedniej komnacie, żałobnym akordem jęknęły i załkały tęsknym, rzewnym polonezem.
Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/73
Ta strona została przepisana.