Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/78

Ta strona została przepisana.
III.

Słońce już całą falą swych żółtych, jesiennych promieni biło ku jasnym murom liksnańskiego pałacu, a Grużewski jeszcze, w głębokim śnie pogrążony, jakąś cudną marę roił. Marę tak cudną, tak rozkoszną, iż gdy nakoniec światło południa między powieki śpiącego się przedarło, gdy zgasiło ułudę rzeczywistości, Juljusz całą budzącą się przytomnością chciał ją gonić, chciał ścigać.
Tak, tak, jechał z nią, w dal błękitną mknął, mknął, a róże kłaniały się im do ziemi... Aż hen, w dali, zrąb zamku się ukazał... a potem... Tak, zrąb zamku był czerwony... mocno czerwony... Nie, nie tak! Mknął w dal błękitną po drodze, różami bramowanej... aż tam, kędy zamek zrębem swoim czerwonym... bardzo czerwonym...
Juljusz żachnął się i silniej powieki zwarł, aby lepiej się pogrążyć, aby ujść złośliwemu widzeniu, które mu basztę zamku zaczarowanego przeobrażało w wielki, guzowaty nos. Lecz ledwie myślą zamku sięgnął, ledwie załam czerwonego muru sobie wystawił, ten wnet kształty potężnego, szpetnego nosiska przybierał.
Zniecierpliwiony tem uparłem widzeniem, Grużewski rozwarł powieki i spojrzał przed się. Ba, ale nosisko guzowate, miast zniknąć mu z przed oczu, na dobre się rozpostarło i nawet parą miotlastych wąsów mu się skłoniło.