mówiła mu ani jednego drgnienia, tym razem obrazy układały się posłusznie.
Noc była ciemna, wietrzna, przepastna. Konie rwały, jak szalone, drogą poprzez lasy, śród złowrogiego poszumu rozkołysanych drzew.
A jemu serce łomotało szczęściem nieznanem, a jemu dusza grała rozradowaniem. Gwałtowny, spazmatyczny ruch bryczki zniewolił ją do szukania oparcia, do pochylania się ku jego ramieniowi. I czuł, czuł ją tuż przy sobie. Szczęście! Niekiedy konie wspinały się zestrachane i ponosiły, jakby bryczkę w drzazgi rozbić chciały, niekiedy, z poza krzów przydrożnych, błysnęła para ślepi zielonemi skrami, niekiedy wicher zawył potępieńczym chichotem. A jemu róże się kłaniały, a jemu lilje pozdrowienia słały rozchylonemi do pocałunku kielichami, a jemu czarna dal błękitami wschodziła...
A potem, nagle, konie zaryły się w ziemię i stanęły.
Chciał prosić, aby mknęły jeszcze, aby wiozły ich w dal, w dal, tą już tak blizką, tak blizką...
Ona zerwała się odeń, wyskoczyła z bryczki i przypadła do ciemnego domowiska.
Rozległ się stukot lekki. Konie parskały. Domowisko odpowiedziało poszmerem.
Juljusz wówczas głowę w dłoniach ukrył i pytał daremnie: czemu, ach, czemu odeszła go, czemu...
Naraz jakiś głos, jak dzwon mocny, jak zew pobudki, metalem brzmiący, zawołał:
— Giwi Żemaytiay!
— Giwi Żemaytiay!! — huknęło w odpowiedzi domowisko.
Las odmruknął przeciągle.
Juljusz podniósł głowę.
Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/80
Ta strona została przepisana.