dziejowi się nie naprzykrzał. Otóż chciałem dobrodzieja przestrzec, abyś Werculina unikał.
— Werculina!
— Ponieważ z mego niejako powodu przypiął się do dobrodzieja, tedy...
— Zmiarkowałem odrazu i wcale mi się na przyjacielstwo nie zbiera.
— Chwalę przenikliwość, a gdyby się w Kielmach zjawił, radzę politycznie go zbyć, — niebezpieczny człek i mściwy.
— A cóż mnie taki tam!
— Nietylko dobrodziejowi, ale każdemu. Doniesie cobądź i, nim się wytłumaczysz, do żywego dojmą.
— No, no, uspokój się pan. Grużewskiego nie sięgnie.
Półnos wstał i do odejścia się zbierał.
— Lepiej nie próbować. Gdybyś dobrodziej zważał wokół, to już byś niejedno chwycił. Kłaniam uniżenie.
— Pozwól pan, — zagadnął niepewnie Juljusz, któremu naraz tłum pytań do głowy uderzył — pozwól pan, więc pan tu, w Liksnie, na urzędzie...
— A dobrodziejowi skąd taka myśl!
— Bo widząc pana tu, w pałacu...
— Przypadkiem i z łaski marszałka, który mnie do dobrodzieja wpuścił. Aleś, widzę, ciekaw. Konie żeśmy dobierali. Onoszko, co gospodę w Iłłukszcie trzyma, zawziął się koni wyszukać dla oficerów z Warszawy. A rzecz była trudna, bo szło nietylko o gniadosrokate, ale i tak rozmaite, aby po pęcinie lub gwiazdce na łbie rozeznać i szwadron, i pluton, czy jak tam. Na jarmarku zaś jeden gniady srokacz się znalazł, lecz i ten dychawiczny. Onoszko do mnie. A że człek tędy i owędy po świecie się włóczy, więc z panami oficerami dalej od
Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/83
Ta strona została przepisana.