Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/90

Ta strona została przepisana.

echem przeciwko jemu samemu się zwrócił, bo opamiętał go, zastanowił, czy ubezwładnił tylko, poraził.
Maszże iść tam, za nimi? Maszże prawo iść? Maszże prawo za złe im poczytywać, że się ku sobie skłaniają, że rachuba ich kojarzy? Jest obcym w tym domu, jest obojętnym przechodniem. Przypadek go tu sprowadził, łaskawość pospolita ofiarowała mu gościnę. Ani tu jechał, ani wiedział o istnieniu hrabianki. I cóż... jutro, pojutrze odjedzie, w inną ruszy stronę, ledwie nikłe wyniesie wspomnienie...
Jemu nic, nic zgoła do nich i do niej.
A jeżeli, jeżeli go rozgoryczenie zdejmuje, jeżeli żałość udręczyła go w pierwszej chwili, to raczej dlatego, iż nie tak wyobraził sobie Emilję, iż zbyt pochopnie Werculina o złość pomówił, iż nie przypuszczał, aby magnacki dom, aby siedziba tak znacznego rodu mogła być polem zalotów dla dyneburskich oficerów.
Wszystkiemu zaś winna fama, wieść gminna, która powierzchownie sądzi, która benjaminków sobie wybiera i stawi ich ponad trzeźwym sądem publicznym. Ona bodaj sprawiła, że na dźwięk imienia Platerów powziął fałszywe wyobrażenie.
Dlaczegóż Platerowie mieliby być lepsi, inni, od setek inflantczyków, od dziesiątków grafów i baronów, co tu, na obcej ziemi, osiedli, aby pożywać, aby władać i bogacić się?!
Tam, dla utrzymania pozorów, dla olśnienia młodego zapaleńca, jest gotowe napomknienie, jest zręczna przesłanka do tego, co odeszło, co padło w gruzy, właśnie dzięki ich własnemu sobkostwu, ich zaprzaństwu. Lecz na rzeczywistość, na prawdziwą serc potrzebę, na pragnień ziszczenie są tylko mundury, są tylko