Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/92

Ta strona została przepisana.

rychły zapowiadając, a Grużewski stał jeszcze u wnęki okiennej, zapatrzony, zda się, w ślady stóp, widniejące na drodze ku parkowi.
Stukot lekki otwieranych drzwi i odgłos kroków rozległ się w komnatce.
Juljusz odwrócił się. Stary marszałek do zastawionego stołu zapraszał.
— Podwieczorek... Pani podkomorzyna zapytuje o zdrowie... Czy panicz nie ma nic do rozkazania? Może...
Grużewski drgnął i ku marszałkowi się pochylił.
— Macie tu w gościnie generała... Co? Macie!?
Stary marszałek stropił się przytłumionym głosem
Juljusza i odrzekł niepewnie:
— A no cóż, mamy!
— Co za jeden? Jak się zwie! Powiadajcie! Muszę wiedzieć! Słyszycie? muszę!
— Kiedy bo... chyba się paniczowi zdaje... — uspokajał marszałek, zrozumiawszy, iż pasja Grużewskiego dojmuje — toć to generał Kabłukow z Dyneburga.
— Cha, więc Kabłukow!
— Akuratnie, znaczniejszy orderami, niż sam Klemeńko! I ten, pani podkomorzyna mówi, że gdyby oni wszyscy tyle poczciwości mieli...
Grużewski skrzywił się ironicznie.
— Proszę! Nawet poczciwość się znalazła!... I często przyjeżdża? Oczywiście, conajczęściej... hę? Co?...
— Nie moja rzecz miarkować, czy często.
— Zliczyćby nie można? Wszak tak? I kiedyż zrękowiny, kiedyż?!...
— Zrękowiny? Zrękowiny?! — powtórzył zwolna marszałek, poglądając ze zdumieniem na Juljusza.
Ale snadź w skurczu jego ust objaśnienie dla py-