tęsknił, już ich żałował, już wyrzucał sobie żakostwo, brak rozwagi, nieprzystojność zgoła.
Grużewski zmógł się, głowę wtulił w ramiona i ruszył korytarzem do antykamery, do podjazdu.
W antykamerze, gdy, poprzez otwarte na ganek drzwi, czwórka siwków pozdrowiła go ochoczem parskaniem, gdy ostatniego pokojowca-natręta miał minąć, cichy, harmonijny głos spiorunował go, osadził w miejscu.
— Pan odjeżdża? Tak nagle?... Ciocia pragnęła, aby pan wypoczął jeszcze!
Juljusz pochylił się, zgarbił i jął wymawiać się niezręcznie gwałtownemi sprawami.
— W takim razie, w powrotnej drodze z Landskorony może pan będzie pamiętał. Ciocia prosi i ja również. Wszak droga znów na Liksnę wypadnie...
— Bardzom rad, bardzo!... Właściwie, nie miałem sposobności podziękować za tyle dobroci...
— To ja raczej winnam dziękować panu.
Grużewski podniósł głowę. Twarzyczka hrabianki uśmiechnęła się doń przyjaźnie. Juljuszowi w oczach pojaśniało.
— Przecież to z mej przyczyny — kończyła cicho Emilja — przytrafiło się panu... i dwukrotnie...
— Nic z mej strony, krom niefortunnych intencyj.
— Wolno je panu mieć za niefortunne, dla mnie szlachetnemi są nadewszystko.
— Pragnąłbym ich dowieść pomyślniej, — odparł z naciskiem Grużewski.
Emilja zaszeleściła niepewnie trzymanym w ręku zwitkiem papierów.
— Gdyby pana nie utrudziła mała prośba... Pan Marcin Karnicki wypada nam krewnym, podwójnym
Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/97
Ta strona została przepisana.