łudnie z pola do chaty i oglądał się za żoną, aby mu obiad dała — wpadła zadyszana Jagna i zawołała z boleścią:
— Michał!!... Już przyszli!!
Chwycił Stęporek za czapkę i do lasu pobiegł. Zdala dochodził go głuchy odgłos siekier, nawoływania traczy i trzask łamanych gałęzi. Stanął wreszcie Michał w lesie. Oczy mu krwią nabiegły — stanął, patrzył a słuchał. Co siekiera zazgrzyta, zanurzając się w soczystym pniu drzewa, to jakby go kto za serce rwał, — co spuszczona sosna jęknie, padając, Michała jakby za trzewia darło. Chciał uciec i nie patrzeć na marniejący las — lecz nie mógł się ruszyć, — przykucnął na ziemi i każda drzewinkę żegnał tęsknem spojrzeniem. — A znał każdą!
— Oo! Ta, koroniata! Oj, mocnaś ty, nieboże! Już po niej! — Ciemnokorka! Juści ona! Aj trzeszczy!... Nic to — nie darują! Rosochatka gibka, bo gibka, już cię z gałązek odarli!... Piłują! Dali Bóg, — brodatą moją, staruchę... piłują!...
Przez czas rąbania lasu, ustawiania sągów i wywózki drzewa, Stęporek chodził, jak błędny, ani jadł, ani pił, najczęściej na swojej działce siadywał, a niekiedy płakał. Aż ci, kiedy z Michałowego lasu jeno czarne pieńki zostały, a tracze się wynieśli, Stęporek wszystkie grosze z garnka wyjął, konie do wozu zaprzągł i gdzieś wyjechał.
Strona:Wacław Gąsiorowski - Mędrala.djvu/27
Ta strona została uwierzytelniona.