Czyż można ich nie uznawać, czyż wolno odtrącać?... Wszak niosą ze sobą cała swą istność, wszak ze tchnieniem swem oddają część własnego bytu?...
— Panie marszałku!... Jeżeli konwalje są symbolem tylu uczuć podniosłych, to nie mogą równocześnie być oznaką igraszki — tam, gdzie ich woń spłynie, tam zastępować winno poszanowanie, zachowanie... tam nie miejsce dla swywoli.
— Najgoręcej podzielam to przekonanie! — zakończył Duroc i powstał z miejsca.
Wielki marszałek raz jeszcze ponowił zaproszenie, wspomniał o mającej nastąpić prezentacji na Zamku i, po kilku komplementach, mile łechcących miłość własną szambelana, — odjechał.
Pan Anastazy był niezmiernie zadowolony z tych odwiedzin, tak, że nawet nie spostrzegł roztargnienia, z jakiem pani Walewska pożegnała marszałka, i co prędzej uznał za właściwe podzielić się z żoną przepełniającemi go myślami.
— Widzisz — wczoraj wątpiłaś — dziś masz dowód oczywisty... kłaniają się, zabiegają!... A cóż, owszem!... Tylko niech im się nie zdaje, że lada warunki przyjmę! Ho-ho... Za instrument wziąć się nie dam! Byle urzędem mnie nie zdobędą! Duroc wcale sobie gładki... niktby nie pomyślał, że jest tak mizernego pochodzenia! Bardzo zręcznie prowadziłaś konwersację o tych... tych konwaljach... bardzo... bardzo...
Szambelanowa spojrzała niepewnie na męża.
— Więc wiesz!?
— A to dobre!... Chyba miałem dosyć czasu do osłuchania się z temi półsłówkami... Przez ciebie radziby trafić do mnie!... Z początku wydałaś mi się onieśmieloną... a potem doskonale! Francuzik nie wiedział, co odpowiedzieć... Tak z nimi trzeba — tylko tak!
Pani Walewska odetchnęła
Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 01.djvu/104
Ta strona została skorygowana.