Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 01.djvu/13

Ta strona została skorygowana.
I.

Ostatni dzień 1806 roku miłą sprawił Warszawie niespodziankę. Oto w noc jedną otrząsnął się z ołowianych chmur, dżdżystych osłon i rozszalałych wichrów, które od tygodni wiernie służyły jego poprzednikom, i stawił się w skrzącym, śnieżnym płaszczu, z pogodą nieba u skroni, z uśmiechem słońca, z tężyzną mroźnej ciszy.
Tyle nieoczekiwanego, a tak upragnionego gościa powitała Warszawa ze szczerą uciechą, powitała na dobrą wróżbę zbliżającego się Roku Nowego, na zapowiedź chwil jasnych, na spełnienie bujnie wyrosłych nadziei.
Nielitościwe dotąd słoty, jakby na przekór pogodzie serc, aż psuły opinię całej ziemi, ujętej w ramiona Odry, Niemna, Warty i Wisły. Żołnierz francuski klął błota, generalicya pomstowała na psi czas — a wytworni sztabowcy dziwili się, jak można było w tak niegodziwym klimacie budować sobie ojczyznę. Nawet zapewniano w pałacu pana Aleksandra Potockiego, podejmującego u siebie marszałka Murata, że sam cesarz narzekał na pluchę.
Najbliżsi świcie cesarskiej zaprzysięgali się, że od lat nie pamiętają takiego rozbeczanego „decembra“, dowcipnisie tłumaczyli, że to łzy, wylane przez pruskiego gubernatora Köhlera przy opuszczaniu Warszawy, taką sprowadziły słotę, nakoniec wszyscy przepowiadali z dnia na dzień mróz. A tymczasem plucha z przejmującym ziąbem broiła, parady się nie udawały, uroczystości spowijały w mgły, psuły się