niły zaczerpnął pełną piersią powietrza i wyrzucił gwałtownie:
— Obawiam się, czy nie jestem natrętnym?...
Szambelanowa, na dźwięk głosu porucznika — odwróciła się i spojrzała nań zdziwiona, nie mogąc na razie przypomnieć sobie, gdzie tego oficera poznała, skąd się wziął przy niej, jak się nazywał.
— Ależ... nie, owszem, bynajmniej! — odrzekła pani Walewska, uważając sobie za obowiązek zaprotestować.
— Bo zdawało mi się! — wyjąkał z trudem Ornano i umilkł, rumieniąc się po same białka.
Pani Walewska obrzuciła ciekawem spojrzeniem porucznika i również się zarumieniła. Wydał się on jej zupełnie innym, różnym od tych butnych satelitów cesarskich, zawadjackich sztabowców, a zadufanych w swe szlify i krzyże orląt bonapartowych.
Z twarzy porucznika biła jakaś niewymuszona, nieudana prostota, — szczerość, drgająca w każdym rysie, w każdym błysku wielkich, ocienionych mocno, piwnych oczu.
Szlachetność tryskała nawet z niezgrabnych, a pełnych onieśmielenia odruchów porucznika; z czoła jasnego, okolonego kruczo-pierścieniowatą czupryną szła i odwaga i męskość i hart.
Szambelanowa doznała jakby lekkiego wyrzutu sumienia za swą nieuwagę.
— To ja raczej... panie oficerze, winnam przeprosić... bo moje towarzystwo!
— Przeciwnie, pani szambelanowo — przerwał raptownie porucznik, a spotkawszy na drodze swych ócz wzrok pani Walewskiej, spuścił głowę i miętosił znowu bermycę.
— Ale — usprawiedliwiała się szambelanowa — czasem przyjdzie... zamyślenie!...
Ornano skinął twierdząco głową.
Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 01.djvu/163
Ta strona została skorygowana.