Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 01.djvu/20

Ta strona została skorygowana.

jak się to stało, że go zaprosił, kiedy najmocniej chciał się od niego uwolnić — lecz nie znajdując dość gładkiego wybiegu dla uwolnienia się od natręta, zawrócił do sieni. Bolesza poszedł za nim, zasypując go gradem słów i na krok go nie odstępując.
Szambelan oddał się tymczasem w ręce czekającego nań kamerdynera Francuza, który z niebywałą wprawą pomógł mu zdjąć płaszcz, ściągnął futrem podbite ciżmy, porozkręcał szale, porozpinał nagoleniki, a wreszcie rozebrał ze skórzanego kaftana i dopiero doprowadził swego pana do stalowego fraka z gwiazdą orderową, paliowej kamizelki, jedwabiem szytej w kwiaty i tabaczkowych spodni.
Szambelan odetchnął z widoczną ulgą i, rozsiadłszy się z zadowoleniem przed płonącym ogniem na kominku, jął zapijać podany przez kamerdynera poncz. Bolesza zaś ze złośliwym uśmiechem na szerokiej, czerwonej twarzy, której główną treścią był szeroki, ogórkowaty a siny nos, zacierał zziębnięte ręce i przyglądał się Walewskiemu. Ten jakby odgadł myśli Boleszy, bo połknąwszy gwałtownie haust ponczu, — zagadnął nagle:
— Jakże się wydaję waćpanu teraz? Co?
— Ubyło mi pana! W oczach ubyło!... Toć trzy czwarte szambelana zabrano do garderoby.
Walewski poruszył niecierpliwie ustami i rzekł ze źle ukrywanem wzburzeniem.
— Chcesz mi przymówić, żem grzyb!?
Jamais de la vie! A cóż ja? W jednym jesteśmy wieku! Mnie już peruka po łysinie jeździ a szambelanowi daleko... zresztą przy takiej żonie można odmłodnieć! Co!? Hę!? Ale u szambelana dobre wino bywało?! Wdzięczny wam jestem, że mnie ponczem nie ugaszczacie, bo nie mogę... parole d’honneur!