razie, co jej czynić należy. W pierwszej chwili brała ją ochota przyjąć Duroca, kilku śmiałemi odpowiedziami przerwać sieć półsłówek i domyślników, któremi by ją oplątywał — lecz gdy wspomniała na ów stalowy uścisk ręki, na to palące, natrętne spojrzenie oczu cesarza — tam, na balu — dreszcz zimny ją przeszedł. Czuła, że każde zbliżenie się do Duroca, każda rozmowa, każde tłumaczenie może się stać dla niej tem, czem jest lada odruch dla stojącego w trzęsawisku — im silniej natęża muskuły, im gwałtowniej szuka pod sobą gruntu, tem zapada się głębiej.
— Mam księcia pana wprowadzić do perłowej sali, czy do błękitnej? — zagadnął Baptysta, nie rozumiejąc milczenia szambelanowej.
Pani Walewska zmogła się i rozkazała spokojnie.
— Przeproś księcia i powiedz, że jestem cierpiącą.
Baptysta spojrzał ze zdumieniem na szambelanowę, a znając wskroś swego pana, czuł się upoważnionym do konfidencjonalnej uwagi.
— Wszak to wielki marszałek dworu!
— Powiedziałam!
— Jednakże gdyby pan szambelan był w domu?...
Pani Walewska wskazała ręką na drzwi.
— Jaśnie oświecona pani daruje... ale pan szambelan...
— Precz!
Kamerdyner skłonił się obojętnie i znikł za drzwiami.
Pani Walewska ukryła rozpaloną twarzyczkę w dłoniach i zamyśliła się.
Głośne chrząknięcie Baptysty wyprowadziło ją z zadumy. Szambelanowa odwróciła się ku kamerdynerowi.
— Jaśnie oświecona pani, list! — ozwał się półgłosem kamerdyner.
Pani Walewska sięgnęła machinalnie po leżący na tacy
Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 01.djvu/203
Ta strona została skorygowana.