szronem i hardo nastroszone czupryny i zawile wygładzone peruki.
Marsowe oblicza siliły się na pogodę, grymasy, mające być rzecznikami przyjaźni, czołobitności, uznania, serdeczności, wykrzywiały nawet tak zimne, nieruchome twarze, jak marszałka Davoust, lub tak dumnie spokojne jak Małachowskiego.
Pani Walewska nie umiała sprostać tym uprzejmościom.
Twarzyczka jej biła szkarłatem, oddech zamierał w falującej spazmatycznie piersi, w głowie wirowały, kłębiły się jakieś obawy, jakieś domysły straszne, nieubłaganie jasne, oczywiste, a w stronę szambelanowej szły wciąż wykrzykniki, bezładne powitania, ciche, a szczególniej akcentowane wyrazy.
— Toujours exquise! — szeptała mrużąc oczy pani Sobolewska.
— Jawisz nam się niby jutrzenka przede słońcem! — mruczał przed szambelanową imć pan Łubieński.
— Droga Marysieńko, nie imaginujesz sobie, jaka to dla mnie radość! — wykrzykiwała z przejęciem pani Moszyńska.
— Patrzeć na panią, to znaczy być szczęśliwym! — wycedził z godnością Murat, miotąc przed szambelanową trójbarwnemi piórami swego zawadjackiego kapelusza.
— Imć pani szambelanowa dobrodziejka nie przypomina sobie, jestem Breza! — mówił wysoki mężczyzna, z trudem gnąc do ukłonu swój szeroki kark.
— Nie poznajesz Gutakowskiej, dzieckiem cię pamiętam!...
— Mam dla pani ukłon od Żanetki!...
— O, niezmiernie miło!...
— Sługa najniższy!...
— Od tygodnia wybieramy się z wizytą!...
— Pozwól się ucałować; — niestosowne, ale trudno wzbraniać sercu!...
Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 01.djvu/261
Ta strona została przepisana.