che dotąd izby i sale zamkowe przybrały zgoła inną postać. Tu potoki światła biły z każdego zakamarka, rozpraszały każdy cień, każdą taflę posadzki zalewały. Tu Zamek żył i tu czuwał.
Pani Walewska po kilkakroć ocierać się musiała o mundury sztabowców, adjutantów, o fantastyczne ubiory mameluków, o fraki i galony dworskiej służby.
Constant kroczył przodem, zamieniając niekiedy ze spotkanymi uprzejme ukłony, niekiedy na uśmiech odpowiadając uśmiechem, a niekiedy mrużąc tylko filuternie oczy i kładąc znacząco palec na ustach.
Po kilkakroć wśród szepczących między sobą gromadek oficerów, na widok pani Walewskiej, powstawał przeciągły, drażniący szmer, w którym nietrudno było odróżnić stłumiony chichot, — lecz jedno spojrzenie Constanta odgłosy te uciszało.
Pani Walewska odgadywała znaczenie tych szmerów, rozumiała szyderstwo uśmiechów, po przez narzucony na twarz woal czuła bezczelność słanych ku niej spojrzeń, zdołała nawet pochwycić cichy wykrzyknik młodego oficera gwardzisty: — „Sapristi, nie lada to musi być kąsek!“ — a mimo to, nietylko nie traciła przytomności i pewności, lecz zdawała się nabierać mocy, hartu i siły. Szła dumnie, hardo, pewnie — szła; a każdy jej puls, każdy muskuł, każda kropla krwi, walącej młotami o jej skronie, brzmiała echem słów Małachowskiego, dźwięczała świadomością czynionej ofiary.
Ta czereda bezduszna, stopiona w skinieniu Banapartego na miazgę, pełzająca u jego stóp, ani wie, kogo ma przed oczyma! Ani się spodziewa, że pan jej, że mocarz, przed którym oni się gną, pozna za chwilę i ujrzy kres swej władzy! Ani domyśla się, jakie zaklęcia ów potężny musi złożyć, aby bodaj ręki tej mógł się tknąć!
Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 01.djvu/360
Ta strona została przepisana.