Szambelanowa odsłoniła twarz.
— Przepraszam... nie uważałam! — wyjąkała nakoniec.
Ornano, który stał tuż przed panią Walewską, cofnął się w tył.
— Pani daruje, byłem szalony! Wierzyłem!... Gdy mnie przekonać chciano... broniłem! Broniłem snu... Niech pani przebaczy śmiałość!
— Nie mam nic do przebaczenia!
Dlaczego pani miałabyś być inną?! — ciągnął półszeptem porucznik. — Dlaczego byś miała być lepszą... czy różną od swych poprzedniczek!? Takie złudy jawią się czasem niewiadomo skąd!... Z początku własnym oczom nie wierzyłem! Bałem się wierzyć, lecz teraz... już to wrażenie przeszło... zupełnie.
Szept porucznika rozwiał się w ciszy, zalegającej komnatę. Ornano umilkł.
Pani Walewska z trudem zaczerpnęła powietrza i spojrzała ku porucznikowi. Czapka niedźwiedzia na głowie Ornana chwiała się.
— Ja... nie wiem... co pan chce przez to powiedzieć!?
Porucznik targnął się.
— Pani tu... tu... o tej porze?
— Cóż stąd?! — odrzekła pytaniem szambelanowa, czując, że mówi coś sprzecznego z jej własnemi myślami.
— Wie pani, dokąd te drzwi prowadzą?
— Wszak... do gabinetu cesarskiego!
— Do hańby! — Słyszysz pani — do hańby!... Chcesz, aby cię spotkał ten sam los, co Lacoste, de Vaudey lub Carlottę Gazzani?!
Ornano ujął panią Walewskę za rękę.
— Uchodź stąd, póki czas!... Uchodź!...
— Nie mogę — jęknęła szambelanowa.
— Roi ci się panowanie — wpływy?! Ani o tem marz!...
Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 01.djvu/367
Ta strona została przepisana.