— Niech Domagalski odprowadzi sanie do księcia Ossolińskiego... a jakby co — to słyszeliście!... A wracajcie zaraz!...
— Uważam! Pani Walewska zawróciła do podjazdu. Już miała ująć za klamkę, gdy w tem tuż przed sobą spostrzegła salutującego z galanteryą kapitana służbowego... o kilka zaś kroków za nim dragonów, rozmawiających z kamerdynerem Baptystą.
Szambelanowej w oczach pociemniało — chciała coś rzec do służbowego kapitana, o coś go prosić, lecz ten, dostrzegłszy wrażenie jakie wywarł — cofnął się pospiesznie.
Pani Walewska przystanęła — zaczerpnęła pełną piersią powietrza i weszła do pałacu.
Tego samego dnia pan Anastazy po bezsennej nocy zaspał był nad ranem i obudził się, kiedy już słońce iskrzyło w mrozem porosłych szybach. Krótki, lecz mocny sen pokrzepił szambelana. Wypił pan Anastazy ze smakiem filiżankę czekolady, przerzucił ostatnie wiadomości gazety „Korespondenta“, wysłuchał nawet uroczystych życzeń noworocznych z jakiemi zjawiła się doń służba pałacowa z Baptystą na przedzie i, dopiero wspomniawszy na żonę, skrzywił się.
— Jaśnie oświecona pani wyjechała!? — zagadnął pokojowca.
— Wyjechała.
— I nie powróciła jeszcze?
— Kolebka wróciła pusta, jaśnie oświecony panie!...
— Domagalski?
— Został z jaśnie oświeconą panią!...
Szambelan żachnął się na samego siebie. Niepotrzebnie uległ wczoraj tej dzierlatce.
Dzień piękny — pogodny — jednym tchem możnaby wró-