Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 02.djvu/102

Ta strona została przepisana.

ledwie mógł mu dotrzymać na potykającej się o bruzdy i przegony kobyle.
Pod zagajnikiem chłop zwolnił chodu i do konia znów się przybliżył.
— Aby przez ten zagajnik przeprowadzę! Kusy, a nie zmiarkowalibyście śtreki, bo się kręci, jak opętana! A potem już sami jedźcie i spekulujcie, bo jak ze mną, to na piechtę i gdzie się da!
Łączyński w milczeniu przyjął tę zapowiedź, sam nie wiedząc, jakby lepiej było, bo jeżeli w Zelwałdzie ma być na łasce maruderów, to bezpieczniej z chłopem, a jeżeli Francuzi go zajmują, to szkoda konia a bardziej papierów.
W zagajniku głusza powitała pułkownika.
— Pusto! — szepnął Łączyński.
— Kto go wie! — odrzekł chłop i jął nadsłuchiwać, wreszcie ruszył po namyśle naprzód, rozchylając przed koniem zarośla. Naraz, o kilkanaście kroków przed chłopem, zarysował się cień człowieka. Chłop skulił się, przytrzymał konia za uzdę i przestrzegł cicho.
— Są! Z konia i za mną!
Pułkownik chciał spełnić rozkaz i już pochylił się do zsiadania, gdy w tem z tyłu rozległo się gromkie, a znane Łączyńskiemu zawołanie.
Qui vive!?
— W nogi! — bąknął chłop. — W kocioł nas biorą!
Łączyński chwycił go za ramię.
— Właź na siodło! Żywo! Umkniemy! Moja głowa! Właź!
Chłop silnie trzymany przez pułkownika, stracił rezon.
Qui vive — rozległo się powtórne zapytanie groźniejsze.
Les amis! — odpowiedział Łączyński.
Nous allons voir! Ne bougez pas! — rozkazał surowo ten sam głos.
— Puszczajcie! — mruczał chłop.