myśliwskiej, tak on na odgłos pobudki staje w szeregu i wojować idzie, nie szukając i nie chcąc znać innej racji nad wojowanie. I nie tym żołnierzem, który przy kufie wina werbunkowego po pijanemu się zaprzedał i miast cieślą lub kowalem zostać, jął się żołnierskiego rzemiosła. I nie tym żołnierzem był Łączyński, którego rozpis amtu dymowym rachunkiem ogarnął, a pan, ziewając nad urzędowym papierem, w „kamasze“ wyznaczył. I nie tym jeszcze żołnierzem, co skuszony gromkiem wezwaniem wodza, dlatego niknie w mrowiu armji, aby tem łatwiej znaleźć sposobność do wyniesienia, do wzbicia się ponad równię tłumu.
Łączyński był żołnierzem wiary w omamienie, żołnierzem wiary w gromkie hasła rewolucji francuskiej, wiary w Napoleona, żołnierzem błysku nadziei.
Ta nadzieja w nim trwała, niekiedy tlała tylko, lecz była wciąż, aż buchnęła płomieniem, a teraz jęła gasnąć.
Wejście Romeufa wyprowadziło pułkownika z osłupienia, w które był zapadł.
— Czy nie przeszkadzam panu pułkownikowi?
— Ach, nie, proszę!
— Widzę, że pan zajęty?...
Łączyński zwinął pośpiesznie papiery i schował w zanadrze munduru.
— Właśnie zbliża się pora śniadania! — kończył Romeuf. — A na dobitek kolega Simonosky prosił mnie o wyjednanie mu pozwolenia być przedstawionym panu pułkownikowi!
— Owszem, nie mam nic przeciwko temu!
Romeuf z ukłonem cofnął się ku drzwiom, otworzył je i, wpuściwszy młodego kapitana sztabu, zaprezentował:
— Pan Józef Simonosky, adjulant jego ekscelencji, marszałka Davoust.
— Szymanowski! — poprawił adjutant.
Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 02.djvu/112
Ta strona została przepisana.