w Warszawie! Kapitan Flahaut był łaskaw, na balu u księcia Borghese!
— Owszem, zapewne! — bąknął Łączyński, którego to nowe przypomnienie siostry czegoś niemile dotknęło.
Romeuf zasypał pułkownika nowemi dziękczynieniami.
Łączyński odpowiedział dosyć zimno na uścisk dłoni Romeufa, skinął ręką na pożegnanie Szymanowskiemu i zawołał na woźnicę.
Para tęgich ogierów ruszyła z kopyta, uwożąc pułkownika do głównej kwatery cesarskiej.
Mrok już zapadał, gdy Łączyński stanął przed gospodą w Ostródzie. Zmęczony dwudniową podróżą i ziąbem wskroś przejęty, pułkownik powitał z ukontentowaniem gospodę, bijącą potokami światła i pary, obiecując sobie w dobrze ogrzanej izbie zażyć wczasu. Na samym wstępie atoli spotkał go przykry zawód. Izby gospodnie były wypełnione zbitym tłumem oficerów rozmaitej broni i stopni. Tłumem tak splątanym, tak niesfornym, tak rozkrzyczanym, że Łączyńskiego odrazu wszelka nadzieja odeszła, aby mógł znaleźć bodaj przytułek. Chcąc wszakże dopytać się, czy i gdzie ma szukać noclegu, Łączyński poprzez grupy siedzących na podłodze oficerów dostał się do szynkwasu i dotarł do skulonego w kącie właściciela gospody, łachmanami okrytego żydka.
— Słuchajcie, noclegu mi potrzeba!
Żydek kiwnął się płaczliwie.
— I mnie samemu potrzeba!
— Dobrze zapłacę!
— Jabym sam zapłacił!
— Cóż do licha, garści słomy nie macie?