Łączyński nie wiedział, co odpowiedzieć. Wino, obficie dolewane mu przez Flahaut, a bardziej jeszcze te wiadomości o czekaniu na niego, o dopytywaniu się samego cesarza, w głowie mu mąciły, a nakoniec owo nagłe przejście od zupełnego odosobnienia, którego zaznał przed godziną jeszcze, do sutego przyjęcia, zupełnie go oszołomiło.
Pułkownik przyjmował z jakimś rozmarzonym uśmiechem subtelne komplementy kapitana, czołobitne wynurzenia i powtarzał sobie, że tak musi być widocznie, że wielki los roztwierał przed nim naścieżaj podwoje sławy.
Flahaut tymczasem nie ustawał w zabawianiu pułkownika rozmową.
— Nieznośny jest ten Ostród! Tem nieznośniejszy, że nastąpił po Warszawie! Co za miłe miasto! A kobiety! Nie zdarzyło mi się widzieć naraz takiego doboru piękności! Ilu nas było, każdy zostawił serce w Warszawie! Naturalnie, pani Walewska królowała! Prześliczna kobieta!
Łączyński roześmiał się dobrodusznie.
— I uważa pan, taka sobie „Maryśka“.
Flahaut nie zrozumiał tego skrócenia.
Łączyński pospieszył z objaśnieniem. Kapitan wysłuchał z uwagą pułkownika.
— Niema wątpliwości, siostra musi pana szalenie kochać!
— Z czego pan to wnosi?
Flahaut zaciął się.
— No bo... to bardzo naturalne! Bardzo! Podbiła nas wszystkich! Pan musi znać panią Annę Potocką, małżonkę pana Stanisława?!
— Panią Potocką! Kapitanie!
— Kwaterowaliśmy z marszałkiem Muratem w ich domu! Co za wytworność, jakie wzięcie! Jakiż dowcip! Szaleliśmy — nawet, nawet... jeszcze szalejemy! Mamy nawet pewne skrupuły! Nić nawiązaną została, no, a ten mąż, do-
Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 02.djvu/128
Ta strona została przepisana.