Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 02.djvu/157

Ta strona została przepisana.

— Kiedy, panie pułkowniku, ogromnie śmieszny!
— Że stary?
— Ach, nie! Tylko ledwie od tygodnia jest u nas! Słowa po francusku nie umie, a gadaćby chciał!
— Cóż to za jeden?
— Mówią, że Polak, jest u jednej damy!...
Pułkownik spojrzał ku wąsalowi, który mrucząc coś do siebie, ruszył powoli w tę stronę, gdzie stal Łączyński.
— Ogromnie zabawny człowiek! — dodał jeszcze lokaj, a nie odebrawszy odpowiedzi, skłonił się i skierował ku rynkowi.
Łączyński tymczasem oka nie spuszczał z wąsala. Bo rzecz dziwna, gdyby nie ten jego zielony uniform ze złotemi guzami i lamowaniami, gdyby nie kapelusz stosowany, gdyby to nie Ostród, pułkownik gotówby był zaprzysiąc, że to dawny strzelec ojca nieboszczyka idzie, szepcząc ranne pacierze. Wrażenie to w miarę przybliżenia się wąsala tak się spotęgowało, że pułkownik, wspomniawszy na objaśnienie lokaja, że rodaka ma przed sobą, nie mógł się powstrzymać, aby doń nie zagadać.
— Hej, stary, a wy skąd na dwór trafiliście? — zakrzyknął pułkownik.
Wąsal, na dźwięk głosu Łączyńskiego, stanął jak wryty i spojrzał ze zdumieniem na Łączyńskiego.
— Cóż tak stanęliście, pójdźcie bliżej!
Wąsal zatrząsł się i, zanim pułkownik zdołał wyrozumieć, co się dzieje, padł mu do nóg z wybuchem radości.
— Jezusie Nazareński! Panicz! Nasz panicz!
— Domagalski!
— Ten sam — ten sam! A toż takiej uciechy, myślałem, że już nie dożyję! Pozwólcie serdeczny paniczu! Chyba mnie zaleje! Jezu, Jezu!!...
— Z całej duszy się cieszę, że was widzę! To niespodzian-