dzień, żeby mieć dostęp, bo bez tej skorupy niema przepustki! Ale mnie tam z tego ani honoru, ani uciechy.
— Czekaj że, bo się połapać nie mogę! U kogo więc służysz?
Domagalski podniósł swe miotlaste brwi do góry i spojrzał jowialnie na pułkownika.
— Paniczu mój serdeczny, u kogóżby taki stary rupieć mógłby się podziewać, toć u naszej panienki zawsze, jako Bóg przykazał!
— U Maryśki! — zakrzyknął z ukontentowaniem Łączyński.
Domagalski aż nosem furknął.
— A juści, juści, zawsze! Gdzieby ona, biedactwo złociste, bez Domagalskiego! Jak panicz odjechali to ja sobie powiadam — psie prawo twoje, za paniusią! A panicz nie pamiętają, jako mnie przykazywali! He — He! Ale Domagalski swoje prawo zna! Ho — Ho! Zabrakło mu nieboszczyka pana starosty, czuj duch przed paniczem starościcem, wywędrował starościc, Domagalskiego prawo przy pannie starościance.
Łęczyńskiego na to poczciwe gadanie starego sługi aż gorącość przejęła, a uderzyła całą falą dawno zastygłych wspomnień.
— Domagalsiu, nie zawiodłeś się, za swojaka, za rodzonego cię miałem! Boć, co tu gadać, niewiadomo za co służyłeś, a służyłeś sercem, duszą, ramieniem!
Domagalski beknął. Pułkownikowi samemu oczy wilgocią zaszły.
— No — no! Stary, nie mazać się i ten...
— Z uciechy, z uciechy jeno, ze słowa poczciwego! Lezie samo w ślepie!
Łączyński otrząsnął się i za ucho lekko ujął starego.
— A teraz do porachunku! Zaprzysiągłeś się, że Maryśki
Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 02.djvu/159
Ta strona została przepisana.