pułkownikowskie i ta wstęga legji honorowej i cały szereg niepojętych dlań dotąd okoliczności, — pod wpływem jednego wyrazu starego sługi, jednej myśli, zwarły się jak ziarnka piasku u stóp spiorunowanego drzewa, stężały, wrota nieubłaganej rzeczywistości naścieżaj otwarły.
Domagalski na widok alteracji pułkownika, zafrasował się szczerze.
— Paniczu złocisty, co wam? Czy abym głupstwa nie palnął, bo łeb stary, bardzo stary, bardzo stary! Człowiek dobrze się namordować musi, aby niejedno zrozumieć! Czasy inne, oj, inne, niż dawniej za pamięci pana starosty! Głupi łeb mój! Coś naplotłem, naplotłem!
Łączyński otrząsnął się, obrzucił sługę rozpalonym wzrokiem i rzucił przez zęby.
— Musisz powiedzieć mi całą prawdę!
Domagalski głowę w ramiona wtulił i odrzekł ze szczerem zasmuceniem.
— Paniczu mój, toż tak do mnie nie mówcie! Wolałbym ducha wyzionąć, niż przed paniczem moim...
— Dosyć oracji! — zawołał pułkownik. — Mów całą prawdę! Skąd się tu wzięła?! Słyszysz!
Domagalski pobladł, głowa mu na piersi opadła.
— Paniczu, Bóg mi świadkiem...
Łączyński za ramię porwał starego sługę i zatrząsł nim.
— Żadnych wykrętów! Bo ci z gardła prawdę dostanę!
Oczy Domagalskiego mgłą zaszły.
— Sługą jestem!
— Cha — cha! No, widzę teraz! Dalej — dalej — mów! Któż jest więcej z nią?!
— Dwie służebnice i ja! — mruknął Domagalski.
— I ona jest tam — mieszka u niego?!
— Mieszka!
— I mąż został w Warszawie?
Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 02.djvu/162
Ta strona została przepisana.