śniadaniu; dama w każdem poruszeniu, w każdem zgięciu różowych paluszków drobnej rączki — wielka dama.
Rozmawiali.
Łączyński był tak oszołomiony, że choć słyszał dźwięki, nie rozumiał słów, ledwie z ruchów odgadywał ich treść.
Cesarz prosił — a prosił tak niezgrabnie, tak nieśmiało, że pułkownik uśmiechnął się mimowoli. Byłże to ten sam Napoleon, nie znający oporu zdobywca, zamyślony, oderwany od wszystkiego co nie szalone, nie wielkie? Więc ta twarz majestatycznie zachmurzona, to stalowe wejrzenie mogły tyle pogodnego unieść wyrazu, tyle tkliwego mieć zakłopotania, a ten głos mógł nie rozkazywać!?
— Więc uczyń to dla mnie, raz jeden — nalegał Bonaparte.
— Chcesz mnie zmusić, abym nauczyła się łamać przysięgi!? — odparła dama.
— Dziecko! Przecież te dary pochodzą nie ode mnie!
— Prawda, lecz gdybym była tylko dawną panią Walewską, poseł perski nie zapytałby o mnie. Zresztą dary przysłano do ciebie.
— Więc i do ciebie także!
— Nie — nie!
— Szali nie będę nosił!
— Bo te należą do cesarzowej Francuzów!
— Chcesz mi dziś dokuczyć! A ja tak proszę, tak bardzo proszę! Więc już nic, nic dać mi tobie nie wolno!? Wiem, co mi powiesz! Lecz wszak przyrzekliśmy sobie, że tu niema cesarza!
— Ach — prawda! — odrzekła z westchnieniem pani Walewska i, podniósłszy się z za stoła, pochyliła się nad wielką a otwartą skrzynią i z pośród kłębu rozrzuconych tkanin wyciągnęła modry szal perski.
— Ten zatrzymam!
Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 02.djvu/166
Ta strona została przepisana.