nawet wspomnienia lat dziecinnych, nawet i to, do czego tęsknił, ku czemu każde żywsze uderzenie serca zwracał.
Oddałby pół życia, żeby już nie stać pod temi drzwiami, żeby znajdować się tam, gdzie niema ani głównej kwatery cesarskiej, ani sztabu, ani armji, ani wojny, ani tych haseł zawrotnych, ani okrzyków zwycięstwa, ani napoleońskich sztandarów, ani rodzinnej wioski, ani legji, gdzie wszystko byłoby mu tak pustem, tak głuchem jak własna pierś, własny mózg.
Pułkownik głowę do krawędzi ściany przycisnął i stał bez ruchu.
Naraz w uszach zadźwięczały mu słowa znanej piosenki; piosenki z którą przeżył całą młodość, która monotonnością swoją do snu go kołysała, która ochotą wtórzyła warczenia kołowrotków w izbie czeladnej, która dziękczynieniem brzmiała w dni żniw, a bratała się i z sianokosem, i z ligawką, i ze świtem, i z zachodem słońca, i z cepami i ze swywolą dziecięcą.
Łączyński zatoczył się, jak pijany. Piosenka brzmiała tymczasem coraz śmielej, coraz pełniej:
W dąbrowie zielonej słowik rzewnie nuci,
Kochaniem się cieszy — a piosenką smuci.
Z Kasinem kochaniem inaczej się dzieje,
Serduszko jej płacze, choć się liczko śmieje!...
Śpiew umilkł nagle, drzwi się przed Łączyńskim rozwarły, o dwa kroki przed nim stanęła pani Walewska.
Szambelanowa spostrzegłszy pułkownika, zbladła jak chusta, Łączyński wtulił głowę w ramiona i oparł się o ścianę plecami, jakby chcąc się w nią zapaść.
Brat z siostrą mierzyli się wzajemnie spojrzeniami, napróżno chcąc sobie z ócz wydrzeć przejmujące ich uczucia.
Pani Walewska pierwsza otrząsnęła się z osłupienia, twa-