Szambelanowa roześmiała się nerwowo, Łączyński poruszył się niespokojnie, w oczach zabłysły mu ognie.
Pani Walewska stłumiła śmiech i jęła mówić ze spazmatycznym pośpiechem.
— Znam się niezawodnie! Warszawa o niczem innem nie mówi!... Idzie ci ten uniform! Te kwiaty złote — bo to wygląda jak girlanda z kwiatów, oznaczają sztab cesarski! Nie uwierzysz, jak się cieszę z tego! Boże, czym mogła marzyć, że zobaczę cię w pułkownikowskich epoletach! Dumna jestem z ciebie! On mi nic nie mówił, że jesteś! Może nie wiedział! Zobaczysz, jak cię przyjmie! Będziesz śniadał z nami! Ty, twoja Maryśka i cesarz! Życie czasem prześciga bajkę! Nieprawdaż?! Widzisz, nie postrzegłam! Masz krzyż legji!... Oficerski krzyż! Odznaczyłeś się?...
Łączyński pobladł, odtrącił, brutalnie siostrę i porwał się na równe nogi.
— Słuchaj no, ty, obozowa damo! Oddasz to cacko swemu gachowi! Bierz je... i te epolety także! Zarobiłaś na nie, więc je noś sama!
Pułkownik zerwał z siebie krzyż i epolety i rzucił siostrze w twarz.
Szambelanowa załamała ręce.
— Pawle, na Boga!
— Oddasz mu i powiesz, żeby je sobie zachował dla brata innej kochanki, bo ty, nie masz brata!
— Jezu!!...
— Milcz! Nie kalaj imienia, ty, gamratko!
Pani Walewska pod ciężarem obelgi ku ziemi się pochyliła.
— Więc i ty przeciwko mnie — więc nikogo na świecie, ktoby wysłuchać chciał... ktoby... zrozumiał, że niczego dla siebie nie pragnę!
Łączyński wybuchnął suchym, szyderczym śmiechem.
Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 02.djvu/174
Ta strona została przepisana.