Wyprawiony żołnierz nie wracał. Ornano tracił cierpliwość, lecz mimo to nie opuszczał Łączyńskiego. Wprawdzie młodego oficera strzelców nurtowały jakieś złe myśli, że przecież nic go ten pułkownik nie obchodzi, że raczej usunąć się odeń powinien, że nie ma tu dlań miejsca, że i tak dla brata pani Walewskiej aż nadto wiele uczynił, wyprawiwszy ordynansa o pomoc, że zresztą nie jego rzeczą wnikać w pobudki desperackiego czynu, — a jednak coś go przykuło do pościeli rannego, coś go niewoliło do pozostania, do czynienia mu ulgi. Ulga bowiem stawała się zwolna widoczną. Pułkownik oddychał głębiej, pełniej, twarz mu się zaróżowiła, oczy rozwierały powoli, nabierały blasku.
Ornano uśmiechnął się gorzko.
— Skwitowałbym z tego zaszczytu! — mruknął do samego siebie. — Jeszcze gotów mnie coś zawdzięczać! Głupia historja!... A ten gamoń nie wraca! Z samego upływu krwi może zacząć testament! Sapristi, a jeszcze na ironję każe mi zanieść błogosławieństwo... tej... tej...
Ranny poruszył się.
Ornano zacisnął zęby i sięgnął po szmatę, aby ją zmienić, lecz w tejże chwili uczuł dotknięcie ręki.
— Hm! Co? — zagadnął Ornano. — Szpetnie się pan skrwawiłeś!? Co?! Umrzeć? Na honor nie masz się pan czego spieszyć!... Walewska!? Aa!...
Łączyński, któremu Ornano zerwał z ust te dwa wyrazy, szarpnął się gwałtownie, siły natężył i szepnął.
— Jej ani słowa! Rozumiesz — Walewskiej! Nikomu! Niech nikt nie wie — żem żył! żem był!...
— No — no! Jeszcze czas na to!... Znam się na ranach... Kulę ręką można wyjąć!... Znam się!
— Ale nie znasz mojej hańby! — jęknął pułkownik i omdlał znów.
Ornano zadrżał. Zasłona prawdy rozdarła mu się przed
Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 02.djvu/183
Ta strona została przepisana.