Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 02.djvu/193

Ta strona została przepisana.

Nie pamiętam nawet. Jakieś gruzy, jakieś złomy tłoczą mnie czasem, lecz dziś już lżej! Wrócę do pól, do cichej pracy, do Boga! Pan może w Boga nie wierzysz?! Jest Bóg i Bóg każe!
— Lecz nadewszystko przebacza!
Źrenice chorego rozszerzały się chorobliwie.
— Tak — Bóg może!
Ornano darł włosie bermycy i milczał. Chory zapadł w odrętwienie. Po nowej pauzie, kapitan otrząsnął się z zamyślenia, brzęknął z lekka ostrogami i zagadnął.
— Panie Łączyński, pozwolisz, że powtórzę komu należy twoje życzenie!
Pułkownik skinął twierdząco głową.
— Stanie się tak, jak pan sobie życzysz! — dodał jeszcze kapitan. — Będę umiał dotrzeć tam, gdzie trzeba! A teraz, pozwól się pożegnać, pozwól uścisnąć twą zacną dłoń. Nie śmiem ofiarowywać panu mojej przyjaźni, lecz gdybyś zechciał mnie ucieszyć serdecznie, niekłamaną radość sprawić, daj znak życia!
Pułkownik odpowiedział na uściśnienie nerwowym skurczem ręki.
Ornano zwrócił się ku wyjściu.
— Kapitanie! — zawołał nagle Łączyński, jakby sobie coś przypominając.
— Proszę — jestem!
Chory zniżył głos.
— Powiedz mi pan, dlaczego pan?... Nie znałeś mnie?! Czy może nie z własnej myśli pamiętałeś?!... Może... może...
— Nie panie, parol oficerski, nikt o mych odwiedzinach u pana nie wie!
— Wierzę! Pan mówisz prawdę, albo milczysz! Lecz daruj! Moja głowa taka biedna, taka skołatana, że nic związać, nic przypomnieć sobie!... Z dawnych czasów... coś mi się